Powinnam w końcu pojechać na prawdziwy obóz treningowy. Nie tydzień w Szklarskiej, ale 4-5 tygodni mocnej pracy. Najlepiej w górach…

– Ale Kenia?.. To znaczy czytałam o Iten, wiem, że tam trenują Kenijczycy, ale czy to na pewno bezpieczne miejsce? Bo w książkach i na zdjęciach to wszystko pięknie wygląda…

Ale…

Nie jestem przekonana. Owszem, po pobycie w Iten wielu zawodników pobiegło swoje rekordy życiowe, ale wiele osób wróciło przetrenowanych. Czy ja dam sobie tam radę? Jak zareaguje mój organizm? Mówimy przecież o pobycie na wysokości 2,5tys. m n.p.m., czyli na wysokości uważanej przez większość fizjologów za graniczną dla życia i mocnego treningu (choć przecież Etiopczycy trenują powyżej 3tys., ale oni się rodzą na takiej wysokości). Pamiętam swój pobyt w Peru i bieganie (powolne truchtanie) na 5 tysiącach! Dawałam radę, ale byłam tam tylko kilka dni.

Czy zaryzykować? Co mam w końcu do stracenia?

Miesiąc później...

Miesiąc później jestem na szczepieniach u lekarza zajmującego się medycyną podróży. Doktor z uśmiechem na ustach wymienia choroby, na które powinnam się zaszczepić i te, na które nie ma szczepionki. Barwnie opowiada o gorączkach krwotocznych i innych objawach, które mogą dosięgnąć człowieka na czarnym lądzie. Wiem, że jego zadanie w prywatnej klinice obejmuje nie tylko zakres medycyny, ale także sprzedaż… Mimo wszystko decyduję się na pełen pakiet. Przyznam, że przekonał mnie… choć zaznaczył, że szansa na zachorowanie nie jest duża (poza biegunką podróżniczą?).

7 iniekcji jednego dnia plus pitna dawka bakterii przeciw cholerze. Po 4 wkłuciu blednę, czuję, że zaraz zemdleję. Pielęgniarka woła lekarza i wynoszą mnie na korytarz. Powoli dochodzę do siebie, ale wieczorny trening biegowy zamieniam na rower stacjonarny. Następnego dnia czuje się, jakby dosięgła mnie grypa, mam podwyższoną temperaturę. Na szczęście pod wieczór objawy przechodzą. Od kilku dni śpię w namiocie tlenowym i zdawało mi się, że organizm już się przyzwyczaił, ale tym razem koło 4 nad ranem muszę wyłączyć urządzenie. Nie mogę oddychać, jest mi słabo. Do rana nie udaje mi się zmrużyć oka. W mojej głowie znowu pojawiają się myśli, czy ten wyjazd to na pewno dobry pomysł? W Kenii może mnie zabić kilkadziesiąt gatunków węży (z najstraszniejszą czarną mambą), wiele drapieżników małych i dużych, a komary mogą zarazić malarią albo dengą. „Co Ty robisz dziewczyno? Do tego chcesz tam zostać sama!”.

Wczytuję się w relacje rodzimych i zagranicznych biegaczy, którzy trenują bądź trenowali w Iten. Nie znajduję tam żadnej informacji o chorobach, czy innych zagrożeniach. Mam wrażenie, że oprócz superlatyw w tekstach nie pojawia się nic więcej. No może, poza opisami treningów. A do tych trzeba się starannie przygotować.

Iten leży w zachodniej Kenii, niedaleko granicy z Ugandą. Średnia wysokość tego pofałdowanego miasteczka to 2,4 tysiąca metrów nad poziomem morza. Prawie tyle, co nasze Rysy! Gęstość powietrza jest znacznie mniejsza niż na nizinach. Oznacza to, że dysponujemy ograniczoną ilością tlenu. Na chorobę wysokościową, czy obrzęk mózgu jest raczej za nisko, ale na pewno potrzebna jest aklimatyzacja! Łagodne niedotlenienie jest naturalne i niegroźne, ale uniemożliwia lub utrudnia aktywność fizyczną. Bardzo łatwo doprowadzić do przetrenowania.

Główną reakcją organizmu na spadek ciśnienia i co za tym idzie dostępności tlenu w powietrzu jest wzrost liczby oddechów na minutę, co ma miejsce już od wysokości 1500m n.p.m. Dopiero po około tygodniu organizm osiąga maksymalną wentylację dla danej wysokości. Moje przygotowania do pobytu obejmowały 10 dni snu w namiocie hipoksyjnym. Nie było to łatwe, bo po pierwsze namiot jest duży, po drugie głośny, po trzecie zaburza życie rodzinne? Wylądowałam w kuchni na materacu. Ale czego się nie robi, w imię marzeń.

Kacperek początkowo bardzo się buntował na to moje spanie w namiocie, bo zabroniłam mu przychodzić do siebie w nocy. Ale dogadał się z tatą ?

Już coraz bliżej.

Biegnę na bieżni mechanicznej w fitness clubie. Na ekranie telewizora TVN24. Pojawia się pasek z informacją „Do 21 wzrosła liczba ofiar śmiertelnych ataku terrorystów z somalijskiej organizacji al-Szabab na hotel w stolicy Kenii…”. No pięknie, przewiduję już telefony od zaniepokojonej rodziny i próby odwiedzenia mnie od wyjazdu. Przyznam, że mnie też podnosi się ciśnienie, szczególnie, że zdecydowaliśmy z mężem, że razem ze starszym synem będą mi towarzyszyć w pierwszym tygodniu Kenijskiej przygody. A bilety kupiliśmy bezzwrotne.

Przygoda!

Podróż ma trwać 14 godzin. Tylko jedna przesiadka. Niestety nie udało nam się dostać biletów na ten sam samolot z Polski do Frankfurtu. Dopiero drugi etap mamy pokonać razem. Ja lecę później. Dość szybko wkrada się „nerwówka”, bo opady śniegu opóźniają wylot. Kołowanie we Frankfurcie trwa wieczność. Na moje szczęście, jest więcej opóźnionych lotów, więc samolot do Nairobi musi czekać.

Wszystko znacznie się przedłuża, zamiast po 21-wszej, lądujemy około 23-ciej. I gdy wydaje się, że już za chwilę odpoczniemy w hotelu, docieramy do kolejki po wizę. Trzy samoloty wylądowały w tym samym czasie, a pan przy okienku jest jeden. Płatności można dokonywać dolarami (50 USD za osobę) lub kartą. Ale dolary muszą być nowe, a karty nie wszystkim działają… Także trwa to i trwa… Niestety przez ostatnie dni nie było możliwości zakupienia wizy elektronicznie, bo system nie działał.

Jejku! Niech się już ta kenijska przygoda zacznie!!!