Pierwsze zwycięstwo w zawodach Ultra Trail World Tour.

Ach, co to był za bieg!

Kwintesencja ultra, czyli pokonywanie swoich słabości na każdym kroku. 119,7km walki ze sobą, z bólem, z temperaturą, piachem, przeciwnościami. Na mecie wszystko wydaje się takie piękne, ale…

Już kilka dni przed biegiem organizm zaczął wysyłać mi sygnały, że pora na roztrenowanie. Odczuwałam trudy sezonu i przebiegnięte kilometry w każdej części ciała. Dzięki @fizjoterapiafigat udało się doprowadzić nogi, a przede wszystkim stopy do używalności, ale nie miałam gwarancji, że układ ruchu wytrzyma tyle kilometrów. Ogólnie też byłam już przemęczona, a obowiązkowe badania wykonane dla ITRA przed biegiem potwierdziły, że choć wszystko jest w normie, to hematokryt jednak niski.

Ale jak tu nie pobiec? Marzyłam o tym biegu od dawna, o zobaczeniu Kapadocji, o magicznym locie balonem o wschodzie słońca. I chyba chciałam się trochę upodlić przed roztrenowaniem. Poleciałam.

Przed startem wiedziałam, że jestem faworytką wśród kobiet i po prostu muszę przebiec te kilometry. Niestety samopoczucie nasuwało wiele wątpliwości, czy to się uda. Zdecydowałam, że rozsądny plan to bieg na złamanie 13h. Pierwsza 60-tka w 6 godzin, druga w siedem. Wgrałam tracka w Corosa (i wierzcie mi! bez tracka nie było szans, ale o tym przekonałam się później), zaznaczyłam na mapie newralgiczne momenty trasy, pooglądałam zdjęcia i filmiki z poprzednich lat. Wybrałam buty, w których pobiegnę (ha!), a raczej to buty wybrały. Podkręcona i wciąż bolesna prawa stopa nie dała rady czuć się komfortowo w żadnych Terrexach. Pozostał wybór między ultraboost, a adizero. Szalona, jak zwykle😉, zdecydowałam się na te drugie. Oczywiście całkowicie płaska podeszwa na bieg trailowy budziła moje obawy, ale co było robić? No i przecież lubię asfaltówki. Supportu na trasie, tradycyjnie, nie miałam. Na ważne biegi będzie musiało się to zmienić… To jednak część tej dyscypliny, szczególnie gdy inni mają pomoc, a Ty jesteś sama w obcym kraju.

Zapakowałam wszystko do plecaka (zestaw obowiązkowy plus izo i żele, plastry na pęcherze, dodatkowe skarpetki o których później zapomniałam, głupia ja). Na przepak w połowie trasy zostawiłam ultraboosty. Tak na wszelki wypadek.

Start. 7:00 rano – dwa dystanse razem (63 i 119km). Przyjemnie rześko, ale trafiliśmy na najcieplejszy dzień października w tym roku. W południe prognozowano 24 stopnie w cieniu. A cienia miało nie być. Pewnie nie byłoby to takie straszne, gdyby nie zerowa wilgotność. Wiedziałam, że nawet jeżeli nie będę czuła, że się pocę, muszę dużo pić. Przerażał mnie unoszący się w powietrzu piasek, który utrudniał oddychanie. Na szczęście pierwsza 60-tka była przyjemna! I jeżeli miałabym rekomendować dystans Cappadocia Ultra Trail, to decydowanie 63km. Cudowne krajobrazy, urzekające doliny, urozmaicona trasa. Ale od początku.

Start. Urgup. Spektakularne miejsce. 1043m nad poziomem morza. Cytując Paula Lucasa, który rozsławił to miasto: „fantastyczne cmentarzysko zniszczonych cywilizacji”. Trzeba to zobaczyć! Zamek górujący nad wykutymi w skałach domami, jaskiniami. Doskonałe restauracje, klimatyczne knajpki i sława lokalnego wina (choć przyznaje, że nie próbowałam). Atmosfera jakby „nieturecka”, swobodna, mnóstwo bawiącej się młodzieży, piękne kramiki z oryginalnymi pamiątkami (brak tandety, także na zakupy tanizny to nie w te rejony😉.)** zdjęcia na dole strony

 

Start. Jak zawsze spora grupa rusza mocno, choć pierwszy kilometr jest stromo pod górkę po asfalcie. Zaraz jednak wybiegamy na single tracki w kanionach. Tam też po raz pierwszy grupa prowadzących się gubi, a ja prawie nie😊. Wszyscy pognali za nadającym tempo Francuzem, ignorując skręt w prawo. Ja nadrobiłam tylko 50m, zanim zegarek nie przywołał mnie do porządku. Robi się pierwsze przetasowanie, chłopaki bardzo nie chcą biec za kobietą. Czuję, że niektórych będzie to dużo kosztować.

Trasa wymaga wielkiego skupienia, bo single tracki manewrują w tufach (wulkaniczna, lekka i zwięzła skała), nie da się biec szybko. Trzeba mieć oczy dookoła głowy. W pewnym momencie zatrzymuje się i nie wiem, co dalej. Niby jest znak, jest track, ale przede mną jaskinia- niska, ciemna… Brrrr. Nadbiega grupa panów i przekonuje, żebym się nie bała. Wchodzę do dziury za nimi, oczywiście od razu wpadając w wodę po kostki. Ktoś ma pomysł, żeby włączyć latarki. Ufff. Od razu przyjemniej, choć nie przeszkadza mi to walnąć się dość mocno w głowę😉. Ale to dlatego, że wypatrywałam czyhających nie mnie węży…

63km to uczta dla oczu. Ibrahimkasa, Goreme, Uchisar, Cavusin, Adgak. Jest trailowo, dużo przeszkód terenowych, ale to nie góry. Można biec praktycznie przez cały dystans. Jakże żałuję, że nie wybrałam tego krótszego dystansu. Miałabym świetny czas, poniżej 6h i byłoby „po robocie”, a tak jeszcze 60km przede mną. No i słyszałam, że będzie trudniejsze, brzydsze, frustrujące. Nie myślałam jednak, że aż tak! W tym miejscu wspomnę jeszcze o zabezpieczeniu trasy – dużo policji, żołnierze z karabinami w miasteczkach. Ale ludzie reagują bardzo przyjaźnie, kibicują, pozdrawiają. Od 40-tego kilometra biegnę zupełnie sama, także takie wsparcie dobrze mi robi. Na 63km mam około dwóch minut starty do prowadzącego Diego Pazos (8my w tym roku na UTMB) i czuję się dobrze.

Po przepaku na 63km następuje 10km po ugorach. Dosłownie. Po polach dyni i co tam jeszcze uprawiają. W brudnej, szarej ziemi po kostki, bez żadnej ścieżki, po prostu za chorągiewkami. Stopy nie są zadowolone, ból w prawej nasila się. Podkręcam kostkę jeszcze bardziej. Nie mam tejpów ze sobą. Chwilę ukojenia daje bieg przez rzekę, choć do mokrych butów przykleja się piach. Jak się okazuje, to tylko preludium, żeby przygotować nas do prawdziwej „piaskownicy”. Wiecie, że biegałam na Saharze? Tam się dało biec, tu nie. Drobny piach, miejscami po kolana, wsypujący się do butów z każdej strony, uniemożliwia bieg. Do tego wzmaga się wiatr i drobinki pasku są wszędzie, w ustach, we uszach, we włosach. Piach zapycha mi buty. Siadam i wytrzepuję. Po raz pierwszy, po raz drugi, a za trzecim razem łapią mnie skurcze w czwórkach. Szit! Jeszcze to. Klnę w myślach i człapię dalej, choć ten piach frustruje mnie do granic możliwości. Na punkcie otrzymuję pomoc w kolejnym, tym razem skutecznym wytrzepaniu piachu i zmrożeniu stopy. Zdejmuję podziurawione skarpetki, z których wysypuje się dobre pół kilo ziarenek. Pytam, czy dalej też tak będzie, bo trochę dość mam tej syzyfowej pracy z opróżnianiem butów. Na szczęście ma być lepiej.

W mojej głowie już tylko myśli „byle do mety”. Szybciej niż zakładałam nadchodzi noc. Jest jakby strasznie… Wyszukuję czołówkę, która po kilku metrach spada mi po kamieniach w dół. Szukam jej. Zbaczam z trasy, nic nie widzę. Na szczęście światełko tli się delikatnie. Znalazłam i działa, chociaż jakby słabiej świeci. A może to ja jednak muszę przebadać wzrok, bo gubię się w tej ciemności na technicznym odcinku. Oczekiwałam, że końcowe 20km będzie łatwe, a przynajmniej po szerokich ścieżkach. Nic z tego, strome 2km w dół kosztują. Idę, bo boje się biec. Idę, bo póki się poruszam jestem w grze😉 Przystaję jedynie, gdy pojawiają się psy, ale nie wykazują agresji. Już wiem, że 13h nie złamię. Ale marzę tylko o mecie, o dokończeniu tego wyścigu. Niespodziewanie odkrywam, że jak biegnę jest mi lepiej niż, gdy idę. To biegnę już do końca.

13:16:12. Pierwsza kobieta i druga OPEN> tego nie wiedziałam, nikt nie wspominał na trasie. 60-tkę pokonałam w czasie podobnym do zwycięzcy, na drugiej części straciłam słono powyżej godziny.

To bolało. Psychicznie i fizycznie. Piękno ULTRA.

Bolało, boli! Ale warto było!!

I chce się rozprawić z tą trasą jeszcze raz;)