Grudzień-marzec to najcieplejsze miesiące w Kenii, także w Eldoret/Iten.

Zdecydowanie to najlepsza pora na odwiedziny tego kraju (od kwietnia zaczyna się pora deszczowa, która prawie nieprzerwanie trwa do października. Dla przykładu w styczniu mamy średnio „0” dni deszczowych, a w maju „28”). W Iten pomimo lata (26-28 stopni), noce są chłodne (10-14 stopni). Umożliwia to regenerację i dobry sen. Sprawia też, że do godziny ósmej rano można biegać w bardzo komfortowych (idealnych?) warunkach. No chyba, że wieje silny wiatr, a to niestety zdarza się co jakiś czas. Komarów się nie spotyka raczej na tej wysokości (mimo to w każdym hotelu czy pensjonacie znajdziemy moskitierę na wyposażeniu. Miejscowi nie używają siatek, po kilku dniach większość turystów też przestaje). Przez dwa tygodnie nie zauważyłam ani jednego komara, dopiero po przeprowadzce w inne miejsce Iten pojawiło się kilka. Ogólnie jest bardzo mało owadów, choć przestrzegano mnie, żeby w przypadku jakiegokolwiek ukąszenia, udać się do lekarza, bo nawet z pozoru drobne bąble potrafią goić się bardzo długo i kłopotliwie. Często potrzebny jest antybiotyk. Odpukać, póki co, nic takiego się nie zdarzyło.

Mam natomiast za sobą pierwsze zatrucie. Wymioty, nieprzespana noc. Staram się uważać na to co jem, ale nie da się wyeliminować wszystkich zagrożeń. Co i rusz ktoś „choruje na brzuch”, bo europejska flora bakteryjna jest jakby z innej planety? Bezpiecznie jest wybierać potrawy gotowane, unikać świeżych owoców – ale one tak pięknie uśmiechają się do mnie. Najlepsze mango, jakie kiedykolwiek jadłam… ananas rozpływający się w ustach… banany, co to dojrzewają na drzewach obok… Ciężko się pohamować, a tak naprawdę zaszkodzić może nam cokolwiek. Dużo tu much, zwierząt i ich odchodów. Oczywiście obowiązkowe jest picie wody butelkowanej, albo dwukrotnie przegotowanej.

Półmetek.

Nie przemawia do mnie „Kenian Tea”, czyli nasz poczciwa bawarka. Kenijczycy praktycznie nie podają herbaty w inny sposób jak tylko z mlekiem i dużą ilością cukru. Nie pijają kawy, choć mają dużo plantacji tej rośliny. Nie ma co liczyć na pyszne espresso (na pewno nie w Iten). W związku z tym rano jest pewien problem z dobudzeniem się. Szczególnie, gdy chce się pobiegać o świcie, przed szóstą. Cóż, jestem przyzwyczajona do porannej kawy… tu siłą rzeczy musiałam się odzwyczaić. I chyba nieźle mi poszło, bo 18 dni za mną…

Jestem na półmetku. Ponad 400 kilometrów w nogach. Ale tylko 4 konkretne jednostki. Przez pierwsze dwa i pół dnia biegałam tylko spokojne rozbiegania do godziny (dwa razy dziennie). Potem miałam dzień wolny (tego trzeciego-czwartego dnia organizm najbardziej wariuje, lepiej mu zapewnić spokój w aklimatyzowaniu się). Ale dzień spędziłam aktywnie – na wyprawie do Jeziora Wiktorii (kiedyś uznawanego za źródło Nilu). To największe jezioro w Afryce leży na granicy Kenii, Ugandy i Tanzanii. Niestety akwen padł łupem człowieka… smutna historia, której chyba nie da się już odkręcić. Przewiduje się, że za kilka lat będzie to największy na świecie martwy zbiornik… Już teraz prawie cała tafla wody pokryta jest hiacyntami. 80% ryb to okonie nilowe sztucznie wpuszczone do jeziora przez człowieka. Bo smaczne, bo duże… ale zeżarły prawie wszystkie inne ryby.

Życiówka.

Ósmego dnia zrobiłam pierwszy mocniejszy trening, czyli 25km drugiego zakresu. Tutaj nigdzie nie ma „płaskiego”, także żeby pobiegać troszkę mocniej trzeba udać się na stadion (no ale 25km!?) albo na Moiben Road. To szeroka szutrowa ulica (niestety w trakcie „asfaltowania”, także biegacze będę musieli przenieść się gdzie indziej już niedługo) lekko pofałdowana. Lekko, jak na standardy kenijskie, w Polsce narzekalibyśmy na górki ? Z Iten jedzie się tam około 15-20 minut. Najlepiej wyruszyć jeszcze o zmroku. Kenijczycy biegają tam swoje 30-tki i 40-tki w soboty. Ich tempo może przyprawić o zawrót głowy… Dlatego lepiej wybrać inny dzień ? A tak serio to większość Kenijczyków nie biega w niedziele (jadą do domów, idą do kościoła, odpoczywają). Bieganie traktują jako pracę, także taki dzień im się po prostu należy. Ale nie martwcie się, w 6 dni zdążą nabiegać 200km i więcej.

Moja 25-tka wyszła bardzo dobrze.

Za kilkanaście złotych bieg poprowadził mi Kenijczyk. Drugi dołączył się ot tak, po prostu. Tutaj każdy jest chętny, żeby popejsować. I nie ma dla nich znaczenia tempo. Chcesz po 3,30? 40km? Nie ma sprawy… Ja biegłam skromne 4,03 min/km. Także towarzysz nawet nie zdążył się rozebrać z dresu.

Poza tym dłuższym biegiem zrobiłam jeszcze 500-tki, kilometrówki i 400-tki. Pierwsza 30-tka czeka mnie w niedzielę. Ja też na nią czekam ? Bo jednak takie bieganie daje mi najwięcej frajdy. Na stadionie muszę kręcić się w kółko. Choć tutaj ma to swój urok. Stadion w Iten (Kamariny) jest w stanie destrukcji (ale plakaty reklamują, że na 2030 będzie gotowy nowy…). Szit! Tymczasem Kenijczycy z Iten muszą jeździć 15 kilometrów do Tambach. Plus jest taki, że stadion jest na 1900 m n.p.m., czyli lepiej wpisuje się w aktualną myśl treningową „śpij wyżej, trenuj niżej”. A że jakaś krówka może wejść na bieżnie? No, zdarza się.

Po mocniejszych treningach lokalny masaż (ceny wahają się od 40 do 80zł u wyedukowanych masażystów). Jest pięknie! A co z tego wyjdzie? Zobaczymy. Lecę na kolejny trening ?