Tak, niestety o "wyszarpanych" i bynajmniej nie chodzi tu wynik. Jeszcze dwa tygodnie przed zawodami nie byłam pewna, czy jestem zgłoszona, bo nie było mnie na listach.

Swoją chęć udziału w Mistrzostwach deklarowałam PZLA i osobie, która „ponoć zajmuje się ultra” już dawno. To samo było z naszymi Panami. Bałagan, nerwy. Bilet kupiony za własne pieniądze. Dużo by pisać. Tak nie może dalej być. Środowisko ultra i biegów górskich musi z PZLA współpracować. I być zjednoczone, a nie dołki pod sobą kopać. Jak widać możemy medale zdobywać nie tylko w biegach 24h. No, ale nie chcę za bardzo wracać do tego bałaganu i osób, które nie lubią innych osób. Mimo przeszkód polecieliśmy w składzie czteroosobowym. Panowie mieli drużynę (której ostatecznie niewiele brakło do medalu). Zabrakło im trochę obiegania na górkach. Ale do końca nikt nie spodziewał się, że profil będzie naprawdę tak „górski”.

Lecimy! Ja najtańszym Wizzem, chłopaki LOT-em (bo im PZLA w końcu kupiło bilety, ależ to pogmatwane i bez sensu!), wszyscy w piątek z Chopina (a start w sobotę). Miałam świadomość, że lot dzień przed zawodami to słaby pomysł, ale cena biletu czwartkowego była 4 x wyższa!!! I wiedziałam, że reszta leci w piątek. A wiadomo, że w grupie raźniej. Co ciekawe wylot LOTU był 15 minut później niż WIZZ (z tego samego lotniska). Także dolecieliśmy praktycznie w tym samym momencie. Cel Madryt. Oba rejsy były 100% full. Madryt jesienią jest cudowny 😉

3 i pół godziny samolotem do Madrytu. Potem półtorej godziny autobusem. Chcemy jechać do hotelu, ale kierowca „ma nas zawieźć na otwarcie imprezy”. Ma taki prikaz i tyle. Zatem jedziemy półtorej godziny na otwarcie, na które już jesteśmy spóźnieni, ale docieramy na prezentację. Chyba na nas czekali. Przebieramy się w biegu, ja pożyczam Wojtkowi swoją bluzę, bo dostał tylko strój startowy. Na szczęście jest chudy i jakoś się mieści;)

2 godziny na słońcu, potem obiad… A przynajmniej coś, co powinno być obiadem. Na co dzień nie jem makaronu, ani chleba, ale nie było wyboru.

Hotel mamy 40 km dalej, także znowu podróż autobusem. Docieramy do śpiącej już wioski. Nic nie jest czynne, czyli problem jedzenia odpada. Jest po 21-wszej. Padam na łóżko. Ale spać nie mogę, bo ściany z dykty niosą najmniejszy nawet hałas. Do tego z kanalizacji brzydko pachnie. I te muchy 🙂 Jedna się na mnie uwzięła i polowałam na nią pół nocy. Wiecie, jak to bywa z cholerną muchą. Albo ja, albo ona. Tylko skubana szybka… Nagle już 5 rano i trzeba wstawać. Śniadanie. Jak by je skomentować? Nie ma wyboru – tost z dżemem. Na stół rzucono też coś wędlinopodobnego. Żadnego otwartego sklepu w okolicy nie ma, a ja przyleciałam tylko z podręcznym. Na szczęście 5 żeli DEXTRO udało się upchnąć kosztem kosmetyków do torebki strunowej. Będzie wyżerka na biegu 😉

Wsiadamy do autokaru. Choroba lokomocyjna na górskich zakrętach daje znać. Jestem o krok od zwrócenia tościka. Ale jednak dojeżdżamy przed ostatecznym buntem trzewi. Haust świeżego powietrza ratuje życie. Jest bardzo przyjemnie, koło 15 stopni, lekki wiatr. Wiem, że trasa ma być trudna dlatego na rozgrzewce staram się „zwiedzić” jak najwięcej. W tym czasie nasz support („nasz”, a tak naprawdę Pawła Koska. Ale bardzo szybko już „nasz” – za co Wam niesamowicie dziękuję!) rozkłada się w wyznaczonym dla nas namiocie.

Miejsce mamy najgorsze ze wszystkich. Czemu? Chyba inne teamy już dzień wcześniej poprzeklejały karteczki z nazwami krajów i zaanektowały najlepsze pozycje. My nie mamy już nic do gadania. Próbowałam nawet przypisać to nasze usytuowanie literce „P”, ale nic z tego. Na każdym okrążeniu (5k) nadrabiamy około 40-50 metrów. Szit, ale co zrobić? No, nic nie zrobisz 😉

Czuje się słabo. Zmęczona. Nie mięśniowo, ale tak ogólnie po podróży i bezsennej nocy. Motywacja level ZERO. To znaczy motywacja jest, ale zmęczenie przeważa. Niewyspana Dominika to nie ta waleczna Dominika:)

Start! W moich myślach jedno słowo „rozsądek”. Tylko to może mnie uratować.

Stwierdzam też, że ostatecznie po prostu sprawię, że będzie to dobry trening przed Mistrzostwami Świata w Tajlandii (80K Trail). Biegnę bardzo asekurancko, wolno – w peletonie. Aż z tego wolnego tempa zaplątuje się we własne nogi i przewracam. Serio. Jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało. To mnie nieco otrzeźwia. Trzy dziewczyny uciekły, peleton składa się z 8-10. Pełen komfort. Po kolei odrabiamy straty. Od 10-tego kilometra, co 5K biorę łyk żelu. Popijam wodą. Budzę się. Żądza krwi jakby wraca.

Na 35-tym kilometrze Caitrona i Alison uciekają. Nie wiem czemu za nimi nie biegnę. Chyba kalkuluję, że peleton i tak zaraz je dogoni. Ale tak nie jest, bo dziewczyny z grupy odpadają. Powinnam Cait pilnować! W końcu to olimpijka z największym doświadczeniem. Tymczasem biegnę na 3-4 miejscu razem z Brytyjką. Wiem, że z atakiem lepiej poczekać, żeby mieć pewien brąz. Za nami dziura. Ostatni kilometr w 3:21. Luźno. Przychodzi lekkie wkurzenie, że jednak trzeba było wysilić się wcześniej.

Takie biegi rozgrywa się taktycznie. Trasa była bardzo wymagająca (na każdej piątce dwie „Agrykole”, czyli dwa strome podbiegi), łącznie grubo ponad 600m up. Do tego 3 agrafki, gdzie siłą rzeczy trzeba było hamować do zera. Ciepło. Czas prawie 12 minut gorszy od życiówki. Druga połowa nieco szybciej niż pierwsza. Konkluzja: dobra trasa dla mnie, ale zastanawiam się, czy na Mistrzostwach Europy jednak bardziej nie powinni skupić się na trasie, która dałaby dobre wyniki.

Koniec.

Niestety nic mnie nie boli. Wręcz czuje się lepiej niż przed biegiem. Za krótko 😉

Następnego dnia rano robię normalny trening. I obiecuję sobie, że już nigdy nie pojadę za zawody dzień przed.